Strona:PL Ostatnie dni świata (zbiór).pdf/72

Ta strona została przepisana.

Rozległy się gdzieś strzały. Tłum przerażony rozpierzchnął się na wszystkie strony, porywając nas za sobą w jakiś wąski, ciemny zaułek, gdzie unosiła się wstrętna woń wilgoci i stęchlizny, jak nad trzęsawiskiem. Koło mnie jakiś staruszek w złotych okularach wymyślał na rząd i parlament.
— Cóż oni robią? Zamiast przedsięwziąć wszelkie środki w obronie ludności przed kometą, rozpoczęli bitwę z dzikimi, którzy zdążają tu przecie w całkiem pokojowych zamiarach. Gdybym ja był na ich miejscu, wyszedłbym na spotkanie tych nieszczęsnych pasierbów cywilizacji i wypowiedziałbym do nich mowę o zgodzie i miłości. A zresztą, nic dziwnego, że wszystko idzie ku gorszemu: w parlamencie niema ani jednego rozsądnego człowieka; siedmiuset osłów codziennie wysila się na to, by stworzyć nowe jakieś głupstwo.
Starzec mówił z wielkiem rozdrażnieniem i oczyma szukał w tłumie przeciwników. Żywy potok uniósł nas na drugi koniec kamiennej rury. Stąd, daleko w dole, widać było bulwar i wysoki, ozdobny most świata. Nad rzeką, ustawiwszy się w jedną linję, leciały czarne statki wojenne. Jeden z nich zataczał olbrzymie koła nad miastem.
Mimo namowy ze strony Wayttmana, nie chciałem iść dalej i zostałem sam jeden koło wielkiej, niedokończonej budowli. Przelazłszy poprzez stosy belek i cegły, ulokowałem się jaknajwygodniej za zabitem deskami oknem. Przez szerokie szczeliny jednym rzutem oka ogarnąć było można połowę Heljopolisu.