Potępi nas świętoszek, rozpustnik wyśmieje,
Że chociaż samotnemi otoczeni ściany,
Chociaż ona tak młoda, ja tak zakochany,
Przecież ja oczy spuszczam, a ona łzy leje.
Ja bronię się ponętom; ona i nadzieje
Chce odstraszyć, co chwila brząkając kajdany,
Którymi ręce związał nam los opłakany.
Nie wiemy sami, co się w sercach naszych dzieje.
Jestże to ból lub rozkosz? Gdy czuję ściśnienia
Twych dłoni, kiedy z ustek zachwycę płomienia:
Luba! czyż mogę temu dać imię cierpienia?
Ale kiedy się łzami nasze lica zroszą,
Gdy się ostatki życia w westchnieniach unoszą:
Luba! czyliż to mogę nazywać rozkoszą?
Słońce błyszczy na wschodzie w chmur ognistych wianku,[1]
A na zachodzie księżyc blade lice mroczy,
Róża za słońcem pączki rozwinione toczy,
Fiołek klęczy zgięty pod kroplami ranku.
Laura błysnęła w oknie. Ukląkłem na ganku;
Ona, muskając sploty swych złotych warkoczy:
»Czemu, rzekła, tak rano smutne macie oczy,
I miesiąc, i fijołek, i ty, mój kochanku?«
W wieczór przyszedłem nowym bawić się widokiem:
Wraca księżyc, twarz jego pełna i rumiana,
Fijołek podniósł listki, orzeźwione mrokiem;
Znowu stanęła w oknie moja ukochana,
W piękniejszym jeszcze stroju i z weselszem okiem;
Znowu u nóg jej klęczę — tak smutny jak zrana.
- ↑ W tak zwanym »Albumie Piotra Moszyńskiego« znajdujemy następną odmianę sonetu »Ranek i wieczór«:
Para.
Weszło na niebo słońce w promienistym wianku,
Już księżyc na zachodzie blade lica mroczy,
Królowa kwiatów, róża, jasny krąg roztoczy,
A przy niej klęczą zwiędłe gałązki tymianku.
Marya wyszła patrzeć na wdzięki poranku,
Jasny wzrok jej przeświecał śród złotych warkoczy;
A ja blady, schyliwszy łzą zamglone oczy,
U jej podnóża siadłem na cichym krużganku.
W wieczór przyszedłem nowym bawić się widokiem:
Księżyc wraca, twarz jego pełna i rumiana,
Tymianek podniósł listki orzeźwione mrokiem.
I znowu wyszła ku mnie moja ukochana
W piękniejszym jeszcze stroju i z weselszem okiem;
Znowu u nóg jej siadłem, tak smutny jak zrana.