Strona:PL Prosper Mérimée - Carmen.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

działem gdzie się podziać, stałem nieruchomy jak słup. Kiedy weszła, do fabryki, spostrzegłem kwiat kasyi, który upadł mi pod nogi; nie wiem co mi się stało, ale podniosłem go tak żeby koledzy nie widzieli i schowałem troskliwie do kieszeni. Pierwsze głupstwo!
W parę godzin później, myślałem o tem jeszcze, kiedy wpada na strażnicę odźwierny, bez tchu, zmieniony na twarzy. Powiada, że w wielkiej sali fabrycznej zamordowano kobietę, i że trzeba tam posłać straż. Sierżant każe mi wziąć dwóch ludzi i iść zobaczyć. Biorę dwóch ludzi i idę. Niech pan sobie wyobrazi, iż, wszedłszy do sali, widzę najpierw trzysta kobiet w koszuli lub prawie, — wszystkie krzyczą, wyją, wymachują rękami, robią hałas taki, że grzmotubyś nie usłyszał. Z jednej strony leży jedna, nawznak, okryta krwią, z twarzą naznaczoną w kształt litery X dwoma cięciami noża. Nawprost rannej, którą opatrywały najpoczciwsze dziewczęta z tej zgrai, widzę Carmen; kilka robotnic przytrzymuje ją. Zraniona kobieta woła: „Księdza! księdza! umieram!“ Carmen nie mówiła nic; zaciskała zęby, toczyła oczyma jak kameleon.
— Co się stało? spytałem. Z trudem