Pochylam się i patrzę.
Światło — światło — Białe, wązkie paski światła tańczą na wodzie.
To są myśli mej nieświadomej ciemnej duszy. — Jakie to biedne, jakie to rzadkie, jakie to marne...
A trzeba mi całego morza światła, całego bezgranicza świadomości, bym mógł własnemi rękoma uchwycić me życie, wgryźć się w nie własnymi zębami.
Przedemną dwa równoległe rzędy latarni. Jedno koło światła wbite w drugie, a każde otoczone czerwoną świetlistą chwałą mgły. A nieskończone te rzędy stoją przed czarnym murem nieba, co w nocnej ciszy legło na piersiach ziemi. Stoją gdyby ogniste miecze archanioła przed rajem zatraconym i strzegą nieziemskich tajemnic. Dwa te ogniste, a milczące archanioły.
I idę i idę w czarną noc. Głuchnie już miasto; tylko słaby odbłysk, gdyby jaśnienie pleśni, co stare sarkofagi porosły.
I leżę w rosistych mchach, nademną niebo gwiazd, przedemną jaśniejąca pleśń miasta, a w sercu ból i strach.
A naraz wszystko zagasło.
Na czarnych równinach pól duma strach śmierci. Przy drodze marzną nagie wierzby. Raz po raz przeleci jesienny wiatr i gwiżdże zaduszne pieśni, gdzieś pozamną na górce kościół wiejski.
Zaduszki...
Teraz powstaną martwi z grobów i pójdą do kościoła. Stary kapłan wyjdzie z podziemnego sklepu, przybierze się w ornat, leżący na ołtarzu, roztworzy wielki, śrebrem okuty mszał: Introibo! A wokół czarnego katafalku straszne tłumy szkieletów. — Słychać stukot kości i przebłysk białych zębów w żótłem świetle gromnicznych świec.
A z ołtarza patrzy na mnie Ukrzyżowany, patrzy oczyma, dyszącemi bólem.
— Dopomóż mi!
Strona:PL Przybyszewski-Z cyklu wigilii.djvu/036
Ta strona została uwierzytelniona.