Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 056.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie wiem — odparł krótko, bo nie cierpiał Szai, jak go nie cierpiała cała nieżydowska Łódź.
— Żegnam pana — rzucił sucho i pogardliwie Szaja.
Borowiecki nic nie odpowiedział i poszedł na pierwsze piętro, do jednej z lóż, w której był cały bukiet kobiet, pomiędzy niemi zastał Moryca i Horna.
W loży było nadzwyczaj wesoło i bardzo ciasno.
— Nasza mała ślicznie gra, prawda panie Borowiecki?
— Tak i bardzo żałuję, że nie zaopatrzyłem się w bukiet.
— My go mamy, podadzą jej po drugiej sztuce.
— Że jest ciasno bezemnie i wesoło bezemnie, że panie mają już asystę — wychodzę.
— Zostań pan z nami, będzie jeszcze weselej — prosiła go jedna z kobiet, w liliowej sukni, z liliową twarzą i z liliowemi oczami.
— Weselej to pewnie nie, ale że ciaśniej, to z pewnością — zawołał Moryc.
— To wyjdź, będzie zaraz więcej miejsca.
— Żebym mógł iść do loży Müllerów, tobym wyszedł.
— Mogę ci to ułatwić.
— Ja wychodzę i zaraz zrobi się więcej miejsca — zawołał Horn, ale pochwyciwszy proszące spojrzenie młodej dziewczyny, siedzącej na froncie loży, pozostał.
— Wie pani, panno Maryo, ile się taksuje panna Müller? Pięćdziesiąt tysięcy rubli rocznie!
— Mocna panna! Jabym się puścił na ten interes — szepnął Moryc.
— Przysuń się pan bliżej, to coś opowiem — szepnęła liliowa i pochyliła nizko głowę, tak, że jej