Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 063.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Tak wrzał parter, tłum.
Królowie siedzieli spokojnie.
Szaja nie spuszczał oczów ze śpiewaczki i jak skończyła, pierwszy zaczął bić brawo, a potem szeptał po cichu z Różą i nieznacznie, gładząc brodę, wskazywał na Knolla, który oparty łokciami o parapet loży, skinął głową na Borowieckiego.
Karol zaraz w pierwszym antrakcie zjawił się u niego.
— Słyszałeś pan?
— Słyszałem — i zaczął wyliczać firmy.
— Głupstwo.
— Głupstwo, dwa miliony rubli na samą Łódź?
— Nie my tracimy; przed chwilą był Bauer i mówił, że jakieś kilkanaście tysięcy.
— W teatrze mówią, że z pół miliona.
— To Szaja tak rozpuszcza pogłoskę, bo on tyle traci. Głupi żyd.
— W każdym razie odbije się to na Łodzi porządnie, firmy będą lecieć jak muchy.
— Niech zdechną wszyscy, co to nam szkodzi — szeptał zimno i przyglądał się swoim rękom starannie utrzymanym i gonił bezwiednie przymrużonemi oczyma za połyskiem brylantów osadzonych w pierścionku lewej ręki.
— Ja do pana mówię nie jak do naszego człowieka, a jak do przyjaciela. Pan wie, kto musi paść z powodu tego krachu?
— Na pewno nie wymieniają nikogo prawie.
— Mniejsza z tem, zawsze padnie dosyć, a ilu, to zobaczymy jutro, będzie wesoła niedziela.
— Prawdziwe nieszczęście.