Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 117.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdzie pan prezes?
— Na górze, w swoim gabinecie.
Lokaj szedł naprzód i uchylał portyer, otwierał drzwi, a Borowiecki szedł wolno przez wspaniale pokoje, bardzo poważnie i ciężko umeblowane, zaciemnione prawie zupełnie storami opuszczonemi. Cisza go otaczała zupełnie, bo odgłos kroków tłumiły dywany.
Uroczysta, zimna powaga panowała w mieszkaniu; meble stały w pokrowcach ciemnych, zwierciadła, wielkie żyrandole, kandelabry, obrazy nawet na ścianach pokryte były zasłonami i tonęły w zmroku, w którym tylko błyszczały bronzowe ozdoby majolikowych pionów i złocenia stiukowych sufitów.
— Herr von Borowiecki! — meldował poważnie lokaj w jednym z pokojów, gdzie pod oknem, w głębokim fotelu, z pończochą w ręku, siedziała Bucholcowa.
— Gut morgen Herr Borowiecki — odezwała się pierwsza, wyjęta drut i wyciągnęła do niego rękę jakimś automatycznym ruchem.
— Gut morgen Madam — pocałował ją w rękę i poszedł dalej.
— Kundell! Kundell! — zakrzyczała za nim papuga, uczepiona nogami u parapetu.
Bucholcowa pogłaskała ją, uśmiechnęła się przyjaźnie do bandy wróbli, co pod oknami na drzewach się biły, popatrzyła me świat pełen słońca i znowu robiła pończochę.
Bucholca znalazł Borowiecki w narożnym gabinecie.
Siedział przed wielkim piecem, z zielonych gdańskich kafli, cudownie ornamentowanych, w którym palił się ogień, grzebał w nim ustawicznie swoim nieodstępnym kijem.