Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 120.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

mogę bywać wszędzie gdzie mi się podoba — podniósł głowę i dumnie, miażdżąco patrzył.
— Winne są teatry, że zamiast być dla niektórych ludzi tylko, stoją otworem dla wszystkich, mających za co kupić sobie miejsce — szepnął Borowiecki i nie mógł powstrzymać złośliwego uśmiechu.
— Nie słucham pańskie gadanie — stuknął ze złością kijem w głownie, że aż się iskry posypały pokój.
— Daruje pan prezes, że go pożegnam — mówił Borowiecki podnosząc się a krzesła, zirytowany ostatniemi słowami.
— Siedź pan, zaraz będzie obiad. Tu się niema o co obrażać, zresztą pan wiesz jak pana cenię, pan jesteś wyjątkowym polakiem. Knoll mówił panu o wszystkiem?
— O bankructwach ostatnich.
— Tak, tak... Wyjechał za pilnym interesem właśnie proszę pana o zastąpienie go na cały czas nieobecności. Morrys zastąpi pana w drukarni.
— Dobrze, a co do Morrysa to bardzo zdolny człowiek.
— I głupi. Siadaj-że pan. Ja lubię polaków, ale z wami wcale gadać nie można, zaraz się byle słówkiem obrazi i bądź zdrów. Langsam panie Borowiecki, langsam, pan nie zapominaj, że jesteś moim człowiekiem.
— Pan prezes za często mi przypomina, abym o tem chociaż na chwilę zapomnieć mógł.
— Uważasz pan to za niepotrzebne? — pytał, patrząc na niego z uśmiechem dobrotliwym.
— Jak komu i jak gdzie.