Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 123.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Łagodny człowiek z tego doktora, ma obwatowane nerwy! — zaśmiał się Borowiecki.
— Ja jemu je watuję pieniędzmi. Ja mu dobrze płacę.
— Telefon się pyta, czy jest pan Borowiecki? co mam powiedzieć? — meldował w drzwiach dyżurny, przyboczny urzędnik Bucholca.
— Pozwoli pan prezes?
Bucholc kiwnął niedbale głową.
Karol zeszedł na dół, do przybocznego kantoru Bucholca, gdzie był telefon.
— Borowiecki, kto woła? — pytał, przykładając ucho do muszli.
— Lucy. Kocham cię! — drgały mu roztrzęsione odległością wyrazy w uchu.
— Waryatka! — szepnął, uśmiechając się ironicznie na stronie.
— Dzień dobry.
— Przyjdź wieczorem o ósmej. Nikogo nie będzie. Przyjdź. Czekam. Kocham cię! Słuchaj, całuję cię, do widzenia.
Istotnie, odczuł rozpryśnięte mlaśnięcie, jakby odgłos pocałunku.
Telefon zmilkł.
— Waryatka! Będzie z nią ciężko, nie zadowolni się byle czem — myślał powracając na górę i był więcej zniecierpliwionym, niż uradowanym tym oryginalnym dowodem miłości.
Bucholc wciśnięty w fotel, położył kij na kolanach i przerzucał jakąś grubą, przepełnioną cyframi broszurę, która tak go pochłonęła, że co chwila łapał spodnią wargą przycięte krótko wąsy, co się nazywało w języku