Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 130.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

urąga wszystkiemu, drwi ze słabości, szydzi z uczuć i samo człowieczeństwo nie podniesione milionami ma w pogardzie.
Przerwał mu wreszcie lokaj, meldujący obiad.
Dwóch ludzi wzięło z nim fotel i niosło do jadalni, położonej na drugim końcu domu.
— Pan umiesz słuchać, pan jesteś mądry człowiek! — szepnął do Karola, idącego tuż obok.
— To było wszystko bardzo ciekawe, co pan mówił, zajmowało mnie to bardzo jako materyały do patalogii milionerów — rzekł poważnie, patrząc mu się w oczy.
— Panie!... Nie przechylaj! — ryknął na lokaja, niosącego z lewej strony, uderzając go kijem w głowę — Panie Borowiecki, ja pana szanuję bardzo, daj pan rękę. My się rozumiemy, my możemy dobrze żyć ze sobą, licz pan zawsze na mnie.
W jadalni była już Bucholcowa i gdy męża ustawili przy stole, pocałowała go w głowę, podając w zamian swoją rękę do ucałowania, usiała naprzeciwko.
Doktór był także, przystąpił pierwszy do Borowieckiego i przestawił się.
— Hamerstein, dr. Juliusz Gustaw Hamerstein — powtórzył z naciskiem, gładząc wielką konopiastą brodę, spływającą mu aż do pół piersi.
— Doktór homeopatyi i wegeteryanizmu. Kundel, kosztuje mnie cztery tysiące rubli rocznie, wypala moje drogie cygara i obiecuje, że albo mnie wyleczy, albo umrę...
Doktór chciał coś oponować, ale stara bardzo cichutkim głosikiem zapraszała do obiadu, który zaraz lokaje zaczęli roznosić.