Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 159.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

tłumaczony przejmował go, gdy sobie przypomniał Karola i Bauma. A zresztą, nie miał odwagi zaufać Grünspanowi, śledził jego okrągłą, chytrą twarz i małe oczki biegające ustawicznie; z jakimś wyrazem taksacyjnym oczy jego krążyły po obecnych, zatrzymały się na jasnych spodniach wyciągniętego w fotelu Fiszbina, zdawały się ważyć ciężar złotej dewizki Alberta Grosmana, który siedział teraz z głową pochyloną, wpatrzony w sufit jakby nie słysząc wrzawy groźnej, jaką podnosiła żona z pomocą najbliższej familii, zebranej po to, aby mu nie pozwolić płacić weksli, a zmusić niejako do zrobienia plajty, obmacywały gruby pugilares, w którym czegoś szukał gorączkowo Landau, stary żyd z dużą rudawą brodą, w jedwabnej czapce na głowie.
Nie, Moryc miał coraz mniej zaufania do niego.
— Sza, sza, państwo. Napijmy się teraz herbaty — zawołał Grünspan, gdy służąca wniosła samowar szumiący.
— Poprosić jaśnie panienkę Mele! — rzucił wyniośle do Franciszka.
Przyciszyło się trochę.
Weszła Mela, kiwnęła wszystkim głową na przywitanie i zajęła się rozlewaniem herbaty.
— Ja się z tego wszystkiego rozchoruję jeszcze, mnie już serce boli, a tu ani chwili spokoju — szeptała Regina, wycierając sobie zapłakane oczy.
— I tak co rok jeździsz do Ostendy, będziesz teraz miała przynajmniej po co jeździć.
— Grosman, ty tak nie gadaj, to moje dziecko! — zawołał energicznie Grünspan.
— Tyś się ze mną nie witała, Mela — szepnął