Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 163.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Albert, nie gadaj!
— Sza! sza! to są wasze interesy! — zakrzyknął Grünspan, prędko stawiając spodek na stole.
— Ona nigdy i z niczego nie była zadowoloną, ona się ciągle kłóci ze mną.
— Ja się nie mam kłócić! ja się nie mam o co kłócić, jak mi każe jeździć tymi zdechłymi końmi, z których się wszyscy śmieją.
— Dobre są i takie, bogatsze od ciebie chodzą pieszo.
— Ale ja chcę jeździć, mnie stać na porządne konie.
— To sobie kup, mnie nie stać na inne konie!
— Cicho żydy! — zawołał Feluś znowu kołysząc się w fotelu.
— On zgłupiał do reszty, to potrzeba mieć pieniądze, żeby kupować! to potrzeba mieć za co, żeby kupić co potrzeba? To Wulff pewnie co ma, kiedy stawia fabrykę, to Berstein dużo ma, kiedy za całe sto tysięcy mebluje sobie dom? — wykrzykiwała wodząc zdumionym wzrokiem po rodzinie.
Albert odwrócił się do nich plecami i patrzył w okno.
Kłótnia zawrzała na nowo i podnosiła się do maksimum, krzyczeli wszyscy razem, pochylali się nad stołem, bili w niego pięściami, wydzierali sobie z rąk papiery, kreśląc na ceracie coraz nowe cyfry, rzucali coraz ohydniejsze projekty i sposoby plajty, wymyślali sobie nawzajem, zrywali się od stołu, siadali znowu i krzyczeli; a wszystkim brody, twarze, usta i wąsy trzęsły się i drgały, porwane temi cyframi, jakie można było zaro-