Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 196.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czego on jeszcze chce?
— Mówi, że ma ważny, osobisty interes.
— Nie przyjmuję! — zakrzyczał. — Baron Oskar Meyer może mieć ważny interes do mojego psa, a nie do mnie. Kundel! Cham! — mruczał w przestankach dyktanda.
Nie cierpiał bowiem Meyera i kpił najgłośniej w Łodzi z baroństwa, jaki sobie kupił w Niemczech Meyer, dawny jego tkacki robotnik, a dzisiaj fabrykant wyrobów wełnianych, rozporządzający milionami.
— Spiesz się pan! — zawołał ze złością na Horna.
— Obu rękami pisać nie umiem.
— Co to znaczy?
— Nie mogę prędzej pisać, niż piszę.
Bucholc dyktował dalej i wolniej nieco, bo Horn, jakby na złość, pisał niesłychanie wolno i coraz mocniej ściągał brwi z gniewu.
W kantorze zrobiło się cicho.
Borowiecki już w palcie stał przed oknem i niecierpliwie czekał na konie.
Urzędnicy z przykutemi do pulpitów twarzami, pracowali gorączkowo, bojąc się głośniej oddychać, lub słowo zamienić ze sobą, ze względu na obecność Bucholca, który wszystkich przejmował strachem, prócz jednego Bauera, starego przyjaciela i powiernika prezesa, tego samego, który musiał zakomunikować tajemnie ową depeszę Zukerowi, jak kombinował Karol.
Konie wreszcie przyszły i za wychodzącym śpiesznie Borowieckim zawołał Bucholc.
— Zajrzyj pan jeszcze po przyjeździe.
Nie odpowiedział nic, tylko zaklął po cichu, bo był tak zmordowany robotą i tem wyczekiwaniem de-