Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 208.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

szawy. Znajdzie sposób zwrócenia na niego uwagi, zrobi tak jak zrobił Müller z Obrębskim i Horn może się dobrze przechłodzić, będzie miał czas.
Świstawka gdzieś niedaleko rozległa się przeraźliwie.
— Krzeczkowski to twój słowik cię wabi — zaśmiał się któryś.
— Niechaj straci głos — szepnął wysoki, chudy blondyn w okularach, podniósł się i wyszedł z pośpiechem.
— Czy istotnie szło tak ostro, panie Karolu — pytała pani Stefania, przysiadając się do niego, również dzisiaj liliowa jak i w sobotę była w teatrze.
— Więcej jak ostro, bo Horn gotów był się rzucić na Bucholca.
— Zuch chłopak, panie dobrodziejki, trzeba było szwaba przytrzymać za czuprynę i potem tak i owak, z jednej i drugiej strony nafasonować.
— Panie Sierpiński, to nie sprawa z ratajem.
— A cóż to, wiadomo panie dobrodziejki, że Bucholc traktuje wszystkich jak psów. Psiakrew — zatkał gwałtownie usta. — Przepraszam, panie dobrodziejki, zapomniałem się, ale moje bydlę już na mnie ryczy — mówił śpiesznie, całował wszystkie kobiety w ręce z pośpiechem, bo gruby, huczący świst przedzierał się przez szyby i wołał go do roboty.
I tak prędko po kolei odrywali się od stołu, rzucali niedokończony obiad, kiwali głowami, nie mając czasu na inne pożegnanie i wybiegali, ubierając się już w palta na schodach i lecieli do fabryk, porywani tymi świstami, co jak kanonada rozlegała się nad miastem i zwoływała do pracy. Każdy znał głos swojej świstawki