Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 212.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Za to ja Kamie oddaję zgubę, chociaż mógłbym śmiało zatrzymać.
— Ciociu! — zawołała przestraszona, przykucając na środku pokoju, aby ukryć nogi.
Postawił pantofelek na podłodze i wyszedł szczerze rozbawiony.
Pobiegł do kantoru Moryca obejrzeć składy, gdzie miała być ładowana bawełna.
Powracając, natknął się na Kozłowskiego, tego operetkowego warszawiaka, poznanego u Murray'a.
— Bon jour, dyrektorze — zawołał, wyciągając rękę w eleganckiej czerwonej rękawiczce.
— Morgen!
— Pójdę z panem kawałek.
Zsunął gałką laski cylinder nieco w tył.
— A i owszem, będzie mi przyjemniej. Jakże interesa.
— Świetnie ma się wie. Pomysł doskonały już mam, szukam tylko pieniędzy. Rzepa nie facetka, o! — zawołał, wykręcając się za jakąś kobietą i z ukontentowaniem nasunął sobie cylinder mocno na czoła.
— Cóżto, w tej branży chcesz pan pracować.
— Nie zrobiłbym na tem w Łodzi żadnego interesu. Wczoraj dopiero spotkałem pierwszą ładną kobietę w Łodzi, ma się wie, że musi być nie tutejsza do tego.
— Są i w Łodzi ładne kobiety.
— Słowo honoru, że tego nie powiem. A przecież ciągle jestem na mieście, ciągle szukam, no bo ma się wie, bez kobiet i do tego pięknych, nie rozumiem życia.
— No, a ta wczorajsza? — Wywabiał go Karol, bo go facet zaczął interesować i bawić.
— Aha, zaraz. Idę Piotrkowską, powracałem