Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 220.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Stał chwilę na trotuarze i wiedział, że kilka razy odwracała się za nim.
— Czemu to Anka nie ma miliona! Szkoda... — pomyślał, biegnąc do fabryki, która już po obiadowym odpoczynku była w całym zwykłym szalonym ruchu.
Z bocznych zabudowań wyjechał oddział straży ogniowej ochotniczej. Wozy, sikawki beczki wyjeżdżały w wielkim porządku i z pośpiechem ogromnym leciały, aż błoto otwierało się do dna pod uderzeniem kół i kopyt końskich; na platformach robotnicy zamienieni w strażaków mundurowali się pośpiesznie.
— Gdzie się pali, panie Rychter? — zapytał Karol naczelnika straży, jednego z dyrektorów przędzalni, którego szwajcar fabryczny w swojej izbie ściągał pasem i upinał.
— Pali się Albert Grosman! Ściągaj-że pan lepiej — krzyczał na szwajcara, który nie mógł zmieścić jego potężnego brzucha w mundur strażacki, nieco zaciasny, bo aż przy dopinaniu odlatywały guziki.
— Dawno?
— Od pół godziny, ale już pono wszystko się pali. Mocniej, panie Szmit.
— I dla tego ten pośpiech?
— Grosglück telefonował do starego, prosząc na wszystko, aby na złość Grünspanowi nie pozwolić się spalić zięciowi.
— Dla czego? Aha, chcą go zrujnować.
— To już trzeci ogień dzisiaj.
— Fabryki?
— A tak.
— Odbijają straty na bankructwach ostatnich.