żelaznych przedzierał się z modelowni obok leżącej i przenikał jego roztargane nerwy bólem głuchym.
— Co poczniesz? — przerwał milczenie Borowiecki.
— Przyszedłem cię prosić o pożyczkę, wiem, że
masz pieniądze. Wierz mi, że gdyby nie taka ostateczność, nie śmiałbym.
— Nie mogę, absolutnie nie mogę. Pieniądze mam,
ale o ileś słyszał, sam zakładam fabrykę, a po za tem
w tej chwili jestem grubo zaangażowany gdzieindzlej.
— Pożycz mi z terminem miesięcznym, ubezpieczę
ci tę sumę na fabryce, na wszystkiem co mam. Wystarczy z pewnością na pokrycie w najgorszym razie.
— Wierzę ci, ale nie pożyczę. Ty jesteś człowiek,
który nie ma szczęścia; jabym się wprost bał wchodzić
z tobą w interes. Może się utrzymasz, może padniesz —
kto to wie! a ja potrzebuję żyć i mieć fabrykę. Tobie
bym przedłużył egzystencyę na rok, a sambym zginął.
— Przynajmniej szczerym jesteś — szepnął gorzko.
— Mój drogi, po cóż mam cię obełgiwać! Niecierpię bezmyślnego kłamstwa, jak niecierpię sentymentalnych roztkliwiań się nad każdą niedolą, której to tyle
pomaga, że może sobie zdychać swobodnie, oblana łzami
współczucia. Pomógłbym, gdybym mógł, a że nie mogę —
nie pomagam. Nie mogę przecież oddać własnego surduta nawet nagiemu wtedy, kiedy sam zmarzłbym bez niego.
— Masz słuszność. Niema co mówić więcej. Przepraszam, że cię nudziłem.
— Ty masz do mnie żal? — zawołał, tknięty akcentem jego głosu.
— Nie. Postawiłeś kwestyę tak jasno, że rozumiem
Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 226.jpg
Ta strona została uwierzytelniona.