Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 249.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Baum przyglądał się miastu i spacerował na przemian z pochyloną naprzód suchą, kościstą twarzą. Był również wysoki jak syn, tylko znacznie chudszy i żywszy w ruchach. Nie lubił wiele mówić i zwykle najważniejsze interesy załatwiał w kilku słowach. Był spokojny, cichy nawet, uległy żonie i dzieciom aż do słabości nieraz, ale pomimo to miał swoje punkty, na których był nieugiętym; jego uczynność była w Łodzi przysłowiowa i niewyczerpana, a równocześnie był skąpym w domu do dziwactwa.
— Jaki termin pan chce?
— Jaki jest dla pana najwygodniejszy — powiedział, uchylając drzwi do sali sąsiedniej, w której wszystkie warsztaty były czynne.
Zamknął drzwi, wsadził ręce w kieszenie szarego, podbitego kutnerem kaftana i znowu przyglądał się miastu.
Telefon zadzwonił, było to jedyne współczesne urządzenie w jego fabryce.
To do pana! Woła pan Borowiecki — rzekł Baum.
Trawiński ze zdziwieniem słuchał.
— Mój drogi, od żony dowiedziałem się gdzie jesteś. Oto, rozliczyłem się, mogę ci pożyczyć pięć tysięcy rubli, ale tylko z dwumiesięcznym terminem. Więc jeśli chcesz? — mówił Borowiecki.
— Przyjmuję z radością! — wykrzyknął gorąco. — Skąd telefonujesz?
— Z twego gabinetu, pod strażą żony — brzmiała odpowiedź.
— Zaczekaj na mnie, zaraz przyjdę.
— Czekam.