Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 252.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

knie — uśmiechała się zawsze i do wszystkiego, takim przyklejonym do ust, oślizgłym uśmiechem trupów.
Ciepły spokój starego, mieszczańskiego domu panował w mieszkaniu. Tak wszyscy byli zżyci ze sobą i dopasowani, że porozumiewali się spojrzeniami, przenikali się nawzajem.
Stary troski swoje zostawiał w kantorze, a do mieszkania zawsze przynosił spokojną, uśmiechniętą twarz, opowiadał żonie o sprawach niektórych, czasem się kłócił z Maksem, pokpiwał regularnie co wieczór od lat dwudziestu z frau Augusty, bawił się z wnuczkami, których zawsze miał podostatkiem, bo wszystkie cztery córki dawno już były zamężne, czytał stale „Koelnische Zeitung” i jedną z gazet polskich. Słuchał również stale co wieczór jakiego sentymentalnego romansu z rozmaitych „Familien-blatów”, którymi żyła żona i córki, i tak spędzał wieczór.
Dzisiaj zaczynało się tak samo; usiadł przy stole i zaczął kiwać na wnuka, który na wielkim biegunowym koniu bujał się pod piecem.
— Jasiu, chodź do dziadzi, chodź!
— Zaraz przyjadę — wołał chłopak, poganiał konia szpicrutą, okładał mu boki piętami, ale że i tak koń nie pośpieszał, schodził z niego, głaskał go po głowie, oklepywał mu piersi i wołał — cieśka, cieśka słucha Jasia, Jasio jedzie do dziadzi, dziadzio da nam cukierków.
Obiecywał mu słodko, popychał go gwałtownie naprzód i bohatersko wskakiwał na siodło.
W ten sposób objechał cały pokój i przyjechał do dziadka.
— Prrr! Herman, konia do stajni — wołał, ale dziadek zdjął go z konia i posadził sobie na kolana.