Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 259.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Raz na rok to smakuje, ale nie częściej.
— I to wiele, mieć jeden dzień w roku, w którym można zapomnieć o interesach całego świata, o wszystkich kłopotach życia i czuć się otoczonym przez rodzinne szczęście.
— Żenisz się przecież, to tego szczęścia będziesz mógł używać aż do obrzydzenia.
— Wiesz, pojadę na kilka dni na wieś, do domu.
— Do narzeczonej?
— To wszystko jedno, bo Anka mieszka u mojego ojca.
— Chciałbym ją poznać.
— Zawiozę cię tam kiedy na parę godzin choćby.
— Dla czego na parę godzin?
— Bo tam dłużej nie wytrzymałbyś, umarłbyś z nudów. Ach, jak tam nudnie, szaro, pusto, to nie masz pojęcia. Gdyby nie Antka, to dwóch godzin nie wytrzymałbym pod tym dachem ojców moich.
— A sam ojciec?
— Ojciec mój, to zmumifikowana szlachetczyzna z czasów demokracyi, to nawet demokrata zajadły, ale demokrata szlachecki, jak zresztą cała nasza demokracya. Bardzo ciekawy typ — zamilkł i uśmiechał się drwiąco, ale w oczach miał wilgotne blaski rozrzewnienia kochał bowiem ojca całą duszą.
— Kiedyż pojedziesz?
— Jak tylko Moryc przyjedzie, a nawet jak tylko Knoll powróci, bo dzisiaj telegrafowano po niego. Bucholc bardzo chory, dawna choroba serca odezwała się, miał przy mnie tak straszny atak, że ledwie go uratowano, co mu zresztą nie przeszkodziło, powróciwszy do