Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 261.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiem, bo właśnie od niego idę, stary twój mu pomógł.
— Domyśliłem się tego, bo nic ze mną nie mówił i unikał mojego wzroku. Nie wiesz jak wysoko?
— Dziesięć tysięcy.
— Siakrew! te niemieckie sentymentalizmy — zaklął cicho.
— Pieniądz pewny — uspakajał go Karol, oglądając aksamitne meble, pokryte gipiurowymi pokrowcami.
— Ja wiem, bo ten idyota Trawiński nie umiałby zarobić dziesięciu groszy nieuczciwie, ale idzie mi o to, że stary pomaga wszystkim, w których tylko wierzy i wszyscy ma się rozumieć go naciągają. Fabryka ledwie dyszy, towarem gotowym tak zawalone wszystkie składy, że niema gdzie kłaść, sezon niewiadomo jak pójdzie, a ten bawi się w przyjacielską filantropię, ratuje innych.
— Prawda, bo Trawińskiego uratował.
— Ale siebie gubi, mnie gubi.
— Pociesz się, że masz za ojca najuczciwszego w Łodzi człowieka.
— Nie drwij, już jabym wolał, żeby on był trochę mądrzejszy.
— Zaczynasz mówić na sposób Welta.
— Ty myślisz lepiej?
— Inaczej tylko; lepiej — gorzej, uczciwiej — nieuczciwiej, dyalektyka i nic więcej.
— Jakże ci się wydała ta legendowa Trawińska?
— Krótko, po sienkiewiczowsku ją określę: bajeczna!
— Przesadzasz chyba, skądby Trawiński wziął taką!
— Nic nie przesadzam, jeśli dodam jeszcze, że