Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 267.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

dziesięciu, bawiły się bardzo cicho, bo starszy od nich trzynastoletni chłopiec leżał na łóżku, chory na suchoty; łóżko było nieco odsunięte od ściany z powodu wilgoci, jaka się zsączała na pościel.
— Antoś! — pochylił się nad poduszką ku bladej, zielonawej twarzy, która z głębi kolorowej pościeli patrzyła szklistemi nieruchomemi oczami z jakimś tragicznym spokojem zamierania.
Chory nie odezwał się, poruszał tylko ustami i utkwił w nim szare, błyszczące oczy, a potem dotknął się wychudłemi palcami jego twarzy, z pieszczotliwością dziecinną i uśmiech blady, podobny do uśmiechu kwiatów więdnących, prześlizgnął mu się po sinawych ustach i ożywił martwe spojrzenia.
Józio usiadł przy nim, popoprawiał mu poduszki, uczesał swoim grzebykiem rozrzucone, pozlepiane i miękkie jak jedwab jasne włosy i znowu zapytał:
— Antoś, dobrze ci dzisiaj?
— Dobrze — wyszeptał cicho i zaczął mrużyć oczy potakująco i uśmiechać się.
— Niedługo wyzdrowiejesz!
Trzasnął z zadowoleniem w palce. On swoim zdrowym, silnym organizmem nie odczuwał zupełnie grozy tej choroby brata.
Antoś bowiem umierał powoli na suchoty, jakie się wywiązały z silnej influenzy, a chorobie dopomagała nędza, jaka żarła całą rodzinę od lat dwóch, to jest od czasu sprowadzenia się na bruk łódzki ze wsi; dobijała go twarz matki, która codziennie była smutniejsza, dobijało go młodsze rodzeństwo, które było coraz cichsze i te wieczne klekotania warsztatów, co prawie bezustanku, dzień i noc wstrząsały nad jego gło-