Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 275.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

tak łże czasami, aż się kurzy, a na te panie wciąż wygaduje, może dla tego, że Adam tam wciąż przesiaduje.
Adam, był to Malinowski, ten popielaty blondyn, z zielonemi oczami, a Zośki brat rodzony.
— Ojciec chodzi na nocną robotę?
— A jakże, dyma od dziesiątej do szóstej rano.
— Wie mama — przerwał milczenie Józio. — Spotkałem dzisiaj w południe na Piotrkowskiej Stacha Wilczka, tego co mi dawał korepetycye w szóstej klasie, syna organisty z Kurowa. Pamięta go mama? Był u nas raz na wakacyach.
— Cóż on w Łodzi robi?
— Nie wiem, mówił, że robi wszystko, służy w ekspedycyi kolejowej, ale prowadzi przytem różne przedsiębiorstwa: trzyma konie, którymi wozi węgle ze stacyi do fabryk, ma skład drzewa na Mikołajewskiej i podobno otwiera w Warszawie sklep z resztkami z fabryk zgierskich. Namawiał mnie, żebym przyjął miejsce w jego składzie.
— Cóżeś mu powiedział?
— Odmówiłem stanowczo, bo chociaż płaciłby więcej, ale kto wie jak on długo może potrwać.
— Dobrześ zrobił, a przytem być w zależności od jakiegoś organiściaka. Pamiętam go dobrze jeszcze z tych czasów, kiedy do nas przynosił opłatki na Boże Narodzenie.
— Przystojny facet? — zapytała Zosia.
— O przystojny i tak się elegancko ubiera jakby był co najmniej właścicielem fabryki.
— Kłaniał się mamie i powiedział, że przyjdzie nas odwiedzić.
— Mój Józiu, niechaj nie przychodzi lepiej, po co