Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 289.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

dla cierpienia. Nie spostrzegał nawet jej miłości do siebie, widział przyjaźń, bo pragnął przyjaźni.
Bernard grał z coraz większą pasyą, tłukł fortepian, rozbite, hałaśliwe dźwięki jakiegoś szalonego scherza huczały w pustych pokojach i drgały szalonym, drwiącym śmiechem, który zdawał się tarzać po dywanach.
Róża chodziła po amfiladzie pokojów, nie zwracając na nic uwagi, co chwila wynurzała się z cieniów, przechodziła myśliwski pokój i ginęła w dalszych, powracając wkrótce tym swoim ciężkim, kołyszącym ruchem bioder.
Udawała zamyślenie, a w istocie chciała dać czas do porozumienia się Meli z Wysockim i niecierpliwiło ją to, że siedzieli przy sobie nieruchomie i w milczeniu. Chciała zobaczyć, jak będą sobie padać w ramiona z bełkotem miłości na ustach, jak się będą zjadać pocałunkami; tak sobie wszystko dobrze naprzód wyobrażała i tak chciwie pragnęła widzieć podobną scenę, że co chwila odwracała się spacerując, aby ich złapać na tem całowaniu.
— Niedołęga! — myślała ze złością i przystanąwszy przed drzwiami, z ciemności przypatrywała się jego głowie i twarzy.
— Ostryga! — mruknęła niechętnie i zwróciła się do Bernarda, który skończył grać.
— Pierwsza! Dobranoc, Róża, idę do domu.
— Idziemy razem — zawołała Mela. — Jeśli chcesz, to cię podwiozę, moje konie czekają przed bramą.
Zwróciła się do Wysockiego, który jak senny zapinał wciąż rozpinające się guziki surduta.
— A dobrze.