Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 300.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzała bezwiednie w błękitne niebo wiszące nad miastem i zawołała bez namysłu.
— Do Włoch!
— Zgadłaś, możemy za parę dni jechać.
— Pojadę z tobą, ale pod warunkiem, że Mela z nami pojedzie.
— Niech jedzie, będzie nam wesoło w drodze.
— Dziękuję ci Róża, ale sama wiesz, że nie mogę, ojciec się na to nie zgodzi.
— Jakto się nie zgodzi? Jak ja chce to Grünspan się nie zgodzi! Jutro będę u niego w tym interesie i na drugą sobotę będziemy sobie już wąchali kwiat pomarańczowy.
Róża już znała Włochy, była tam z bratem i z bratową, ale teraz chciała jechać aby je pokazać przyjaciółce. Stary Mendelsohn znał je również, ale bardzo pobieżnie, bo miał manię, że gdy mrozy ścisnęły ziemię i śniegi zasypały cały kraj, budziła się w nim głucha niezmożona tęsknota za słońcem i ciepłem i dotąd go nurtowała, aż kazał pakować walizy, brał którego z synów i jechał pośpiesznie, bez odpoczynku do Włoch, do Nizzy, albo do Hiszpanii. Ale najdalej po dwóch tygodniach był już z powrotem. Nie mógł i nie umiał żyć bez tego miasta; brakowało mu tych godzin sześciu, jakie musiał przesiedzieć w kantorze codziennie, brakowało mu turkotu maszyn, szalonego ruchu, wytężonego życia fabryki, brakowało mu Łodzi, więc zaledwie stracił ją z oczów, powracał stęskniony. Przyciągała go, jak wielki magnes przyciąga opiłki żelazne.
— Papo! ale ja zaraz nie wrócę z tobą?
— Dobrze, ja także chce dłużej tam posiedzieć, mnie już Łódź męczy.