Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 368.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Podziwiam pani dobre serce.
— Papa idzie — zawołała, odsuwając się nieco od niego.
Müller istotnie wyszedł z drzwi prowadzących do pałacu, był w pantoflach klapiących drewnianemi podeszwami i w barchanowym podwatowanym i mocno zatłuszczonym kaftanie.
Wyglądał jak karczmarz z wypasioną czerwoną twarzą, pozbawioną zupełnie zarostu i świecącą się tłuszczem, tylko zamiast porcelanowej fajki miał w ustach cygaro, które przerzucał językiem z jednego kąta ust w drugi.
— A czemu, Mada, ja nie wiedziałem, że jest pan Borowiecki — zawołał po przywitaniu się.
— Mama nie chciała przerywać ojcu roboty.
— Widzi pan, ja mam duży kłopot.
Wyjął cygaro i poszedł splunąć pod piec do kroszuarki.
— Pan nie zmniejsza produkcyi?
— Muszę mniej robić, bo tyle gotowego towaru, a mało co się sprzedaje. Sezon przepadł zupełnie. Kupcy są, ale ci wszyscy tylko bankrutują i zarywają. W tym roku dosyć straciłem na nich. Co robić, trzeba czekać na lepsze czasy.
— No, pan się sezonu nawet najgorszego nie obawia — zauważył z uśmiechem.
— Ja! ale co się straci dzisiaj, tego już i najlepszy sezon nie powróci. U Bucholca nie zmniejszają dnia?
— Przeciwnie, bo w oddziale białym będą robić wieczorem.
— On ma zawsze glück. On ciągle chory.
— Niby zdrowszy, bo już próbuje wychodzić.