Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 415.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

mować drugim! — krzyknął zirytowany Borowiecki wychodząc.
Jaskólski w wielkiem rozdrażnieniu wyszedł na ulicę, czas jakiś szedł wyprostowany, dumny, z nabiegłemi krwią policzkami, pełen obrażonej godności, ale gdy go owionęło powietrze, gdy znowu się zobaczył na ulicy, pod gołem niebem, potrącany przez szybko pędzących przechodniów, pod kołami tych nieskończonych platform, naładowanych towarem, opadł z westchnieniem, opuścił ramiona bezwiednie, stanął nad trotuarem i zaczął szukać w dziurawych kieszeniach chustki...
Oparł się o jakiś parkan i bezsilnym, ogłupiałym wzrokiem patrzył na morze domów, na setki kominów bijących brudnymi kłębami dymów, na fabryki huczące, pospieszną pracą, na ruch, jaki wrzał dookoła, na te wiecznie czynną, twórczą i potężną, energię ludzką, uprzedmiotowaną w tem mieście, a potem na te spokojne obszary błękitu, przez które szło słońce.
Szukał znowu chustki, nie mogąc już trafić do kieszeni, bo go schwycił za serce kurcz najstraszniejszego z bólów — bezsilności.
Miał szaloną ochotę przykucnąć przy tym parkanie, oprzeć głowę na kamieniu i umrzeć, niechby się już raz skończyło to straszne mocowanie z życiem, niechby już raz nie wracać do tej zdychającej z głodu rodziny, niechby już raz nie czuć własnej bezsilności.
Nie, już nie szukał chustki, zakrył podartym rękawem twarz i zapłakał.
Borowiecki powrócił do swego laboratoryum przy „kuchni” i zastawszy Murraya, siedzącego na rogu stołu, opowiedział mu o Jaskólskim.
— Pierwszy raz spotykam podobnego człowieka!