Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 420.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— A dobrze. Dlaczegóż tak dzisiaj cicho idzie fabryka? — szepnął, nasłuchując ze zdziwieniem.
— Ależ, idzie jak zwykle! — odpowiedział i poszedł do dalszych sal.
Bucholc chwilę łowił uchem ogłuszający, monotonny łoskot maszyn, rozlegający się potężnym szumem, ale słyszał niewiele, bo nie mógł zupełnie skupić uwagi a że przytem zaczynało mu być i duszno i gorąco w drukarni, wyszedł przed fabrykę i usiadł na wystającej cembrowinie sadzawki, do której spływała woda skroplona z pary zużytej.
Przymykał oczy i wodził niemi po konturach swoich fabryk, rozrzuconych dookoła olbrzymiego dziedzińca, po bronzowych sznurach wagonów, ładownych węglem i materyałami, które wchodziły w dziedziniec, pod magazyny; po lśniących w słońcu dachach, po kominach wyrzucających kłęby zaróżowionych przez słońce dymów, po nikłych sylwetkach robotników, snujących się pod magazynami i pchających wagony.
Oddychał z trudnością tem przesłonecznionem, a pełnem dymów i miału węglowego powietrzem.
Zakaszlał się silnie, ale nie poszedł do domu, bo go opanowywała jakaś przyjemna bezwładność.
Słońce świeciło całą wiośnianą potęgą, a wiatr miękki zawiewał od przeszklonych wodą pól; na nagich jeszcze topolach, stojących przy parkanie, zamykającym z jednej strony dziedziniec fabryczny, biły się z krzykiem stada wróbli i ćwierkały radośnie jakby do wiosny nadchodzącej, która ukazywała już słoneczną twarz z po za wielkich białych chmur, które niby kłęby wełny najbielszej leżały cicho na olbrzymiej tafli błękitu, rozpiętej