Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 438.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie pójdziecie i ze mną, bo ja zaraz jadę do domu.
— Może jeszcze kogo znajdę.
Rozeszli się w różne strony, a i orszak wchodził w długą uliczkę, wysadzoną topolami, wiodącą do cmentarza.
Uliczka była nie brukowana i pokryta grubą warstwą czarnego błota, które rozbijane tysiącami nóg, ochlapywało wszystkich i wszystko i powstrzymało z połowę ludzi, zawracających przed niem do miasta.
Rzędy nagich jeszcze topoli, obłamanych przez wiatry, poodzieranych z kory, pół-żywych od trujących ścieków, jakie płynęły głębokim rowem od fabryk, stały wyciągniętą linią kalek ohydnych, trzęsących smutnie resztkami gałęzi i resztkami życia, jakby wygrażały za swoją nędzę temu wspaniałemu orszakowi, który od czasu do czasu wybuchał ogromnym chórem głosów, rozlewających się w szerokiej przestrzeni pól czarnych, przeszklonych wodą, naznaczonych grupami nagich drzew, małymi domkami, kominami cegielni i konturami kilku wiatraków, które niby potworne motyle, nadziane na szpilkę, migotały się czarnemi skrzydłami na błękitnem tle przestrzeni.
Orszak zwolna wypływał z miasta, rozwłóczył się po błotnistej drodze, wzdłuż pokrzywionych, nędznych domostw i zwolna tonął ciężką falą głów w bramach cmentarza i rozlewał się wśród grobów i ulicach — tylko w głębi, po za murami, pomiędzy gąszczem drzew bezlistnych i krzyżów czarnych, zaczęły błyskać barwy chorągwi, światła świec i długie szeregi ludzi po nad którymi chwiała się srebrna trumna Bucholca, niesiona na ramionach.