Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 007.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Osiem trefli, bez atu — licytował ksiądz.
— Przejdę się. Dobrze, zaraz ksiądz zobaczysz co będzie za gra. Bo jak ksiądz niemasz żołędzi, to księdza mocno zaswędzi.
— Zaswędzi nie zaswędzi, ale jak ci pan Baum wyciągnie te żołędziki, jak cię asikiem wytnie, to kichniesz. A co, syneczku, a co, a nie chwal się, a nie mów amen przed in saecula saeculorum, dobrodzieju mój kochany, ha, ha ha! — śmiał się na całe gardło z miny Zajączkowskiego i tak był rad, że trzepał cybuchem po sutannie i poklepywał Maksa obok siedzącego. — Górą miasteczko Łódź, górą fabrykanciki. A niechże ci, dobrodzieju mój kochany Pan Bóg bliżniateczki da za to, żeś tak Zajączka oporządził. Poleżysz bez nóżki, poleżysz. Jasiek, a daj-no smyku ogieńka, bo mi fajeczka zagasła.
— Ksiądz jak poganin jaki, tak się z cudzych nieszczęść cieszysz.
— Już tam temu daj spokój, a co leżysz to leżysz. Cały rok nas obłupiał ze skóry, to niechże teraz grosiki zapłaci.
— Po dwadzieścia groszy na tydzień wygrywałem. Po dwadzieścia groszy, słowo honoru panu daję! — szepnął Zajączkowski przez stół do Maksa.
— „Poszły panny na rydze! na rydze! na rydze!” — zaczął nucić stary Borowiecki, przytupując do taktu w stopień fotelu, na którym siedział i jeździł, bo był w połowie sparaliżowany.
Cisza na chwilę zapanowała w pokoju.
Cztery świece stojące po rogach stolika jasno oświetlały zielone pole walki i twarze walczących.
Zajączkowski milczał, był zły na księdza, z któ-