Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 008.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

rym od lat dwudziestu kłócił się przynajmniej dwa razy na tydzień.
Muskał wyczernione wąsy i rzucał groźne spojrzenia z pod ogromnych krzaczastych brwi na Maksa, który go „kładł bez trzech” a czasami trzaskał się ze złością w łysinę, po której muchy spacerowały.
Ksiądz wychudłą, ascetyczną i dobrotliwą twarz pochylał nad stołem, czasem pykał z fajki i okrywał się dymem, a wtedy zapuszczał ostre spojrzenie czarnych, bardzo żywych oczów w karty przeciwnika, z czego zresztą nigdy nie korzystał.
Maks ze skupioną twarzą grał bardzo uważnie, bo przeciwnicy byli mistrzami w preferansie, i, w przerwach leciał oczami po oknach, któremi księżyc zaglądał i do dalszych pokojów, skąd go dochodziły głosy Anki i Karola.
Pan Adam zaś ciągle nucił, wybijał takt, szarpał bujną, choć przerzedzoną czuprynę i przy każdej nowej grze wołał:
— Śliczny kolor, długi kolor. Dam ja wam teraz basałyki. Król z damą, a dwór za nią. Zaczniemy bić do ataku.
„Hej mazury, bijcież zgóry, a kosami osękami ta ra ra ta, ta! Szlusuj z prawego! — komenderował energicznie i z rozpłomienioną twarzą, ruchem jakby się rzucał do ataku, bił kartami w stół.
— A tobyś jegomość grał po ludzku. A te twoje przyśpiewki to tylko rozpusta żołnierska i nic więcej dobrodzieju mój kochany. Jasiek a daj-no ogieńka, bo mi fajeczka zgasła.
— To szlusuj, przypomina mi bardzo ciekawe zajście, jakie miało miejsce...