Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 012.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mam bardzo pilne interesa i mam dosyć wsi, za wiele nawet — mówił i chodził wzburzony, zaglądał do pokoju grających, zamieniał po kilka obojętnych słów z Anką, ale rozdenerwowania i niepokoju, który był nudą zarazem, stłumić nie umiał.
A do tego przybył jeszcze ten telegram Lucy, o której myślał z trwogą, bo mu zapowiadała w najbardziej stanowczych słowach, że jeśli się we wtorek nie pokaże, to ona potrafi go znaleźć i u narzeczonej, niechaj się co chce stanie potem.
Wiedział, że Lucy dotrzymuje słowa swoim namiętnościom, więc jechać musiał.
Tak mu ciężył ten stosunek, tak znienawidził już i jej piękność i te więzy miłości, że mu życie brzydło.
A potem Anka.
Czuł, że mu jest najzupełniej obojętną, że zaczyna chwilami nienawidzieć, gdy spotykał się z jej jasnym, ufającym wzrokiem.
A musiał udawać miłość, musiał zmiękczać ton głosu wtedy, gdy mu się kląć chciało, musiał być uprzejmym, uśmiechniętym, przewidującym, słodkim, jak przystało na narzeczonego.
Ta rola była mu wstrętna nad wyraz, a grać ją musiał dla ojca; grał ją i dla niej i dla siebie już, bo użyciem posagowych pieniędzy Anki związał się na zawsze.
— Ożenię się prędko i wszystko się skończy — myślał. — Przecież tyle małżeństw zawiera się bez miłości! — kończył apatycznie, ale równocześnie jego dumna ambicya pożerała mu duszę.
Burzyło się w nim wszystko na myśl, że przez to małżeństwo zejdzie do roli pionków, że jeśli zechce co