Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 025.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— A ruszaj-no żwawo.
— Adyć się rucham!
— A gruszeczki będą, co?
— A będą, co nimają być.
— A oberwiesz bestyo, co?
— Ja tam nie obrywam — burknął chłopak, nierad z przypomnienia.
— A przeszłego roku, kto to zjadł „panny”, he?
— Franciszków Michał a nie ja!
— Wiem, wiem, bo dostałbyś tak, że niech cię ręka Boska broni! „Miała babuleńka kozła rogatego.” Kosiu, kosiu! — zawołał i zaczął gwizdać na kosa, siedzącego w klatce na zewnątrz okna.
Kos wyjął głowę z pod skrzydła, otrzepał się, nasłuchiwał chwilę to jednem, to drugiem uchem, skoczył na wyższy pręcik i wesoło odgwizdywał swojemu panu, ale umilkł zaraz, bo się rozlewał w powietrzu świegotliwy, dźwięczny głos sygnaturki z klasztoru, którego wieże i szereg okien widać było z ogrodu nad płaskimi dachami miasteczka.
— Waluś, do klasztoru! odwiedzimy księdza Liberata, a żwawo bestyo.
— Adyć się rucham, jaże mi kulasy stergły.
Pojechali ścieżką, biegnącą z ogrodu nad rzeką, pomiędzy łąkami, z nad których zwłóczyły się resztki mgieł, niby poszarpane strzępy muślinów, wskroś których migotały fantastyczne skręty jaskółek, świergocących w szalonym locie.
Drugi bocian chodził z wielką powagą po łąkach i raz po raz zanurzał ostry dziób w zielonej trawie, wyciągał żabę, podnosił szyję do góry i połykał z namaszczeniem.