Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 036.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

ważnie przez żydów tkaczów, bo co okno prawie stał warsztat tkacki, a po sieniach długich, zabłoconych, czarnych, siedziały stare żydówki i zwijały na kołowrotkach przędzę; suchy monotonny turkot warsztatów bił od każdego okna i drżał w cichem, przesłonecznionem powietrzu.
Nędzne sklepiki miały drzwi poprzywierane, jakby broniły się od kłębów kurzawy.
Na środku głównej ulicy czerniały wielkie kałuże nigdy nie wysychającego błota, po których gromadami żerowały kaczki.
Nawprost klasztoru, w rynku, który stanowiła piaszczysta wydma, obstawiona szczytami domów, wspartych na drewnianych kolumnach, było kilka domów świeżo spalonych, z których tylko wśród rumowisk i ścian porozdzieranych sterczały nagie kominy.
Przez porozpadane mury ogrodzenia klasztornego, zarośnięte chwastami i kępami popielatego ligustu i obsadzone wielkiemi brzozami o zwisłych gałęziach i białej korze, widać było odrapany fronton kościoła i wysmuklą dzwonniczkę, ukrytą w rogu cmentarza.
Pod samym murem, w cieniu brzóz stało kilkadziesiąt chłopskich fur i bryczek, nieco dalej, na środku rynku, pod płóciennymi dachami tuliło się kilkanaście straganów, a po za tem pusto było zupełnie, bo słońce prażyło coraz mocniej.
Zostali na cmentarzu, bo z powodu natłoku nie było możebnem dostać się do wnętrza kościoła.
Anka usiadła na schodach prowadzących do zakrystyi i modliła się, Maks zaś i Karol poszli pod brzozy i przysiedli na jakiejś starej ozieleniałej płycie grobowej, których cały szereg tulił się pod murami.