— I OSTATNI.
Nazajutrz zabraliśmy się do roboty wcześnie, ledwo rozedniało, gdyż przenoszenie olbrzymich pokładów złota prawie przez milę drogą lądową ku wybrzeżu i przewożenie ich stąd łodzią trzy mile do Hispanioli, było dziełem uciążliwem i żmudnem dla tak szczupłej liczby pracowników. Obecność trzech łotrów na wyspie niebardzo nas niepokoiła, gdyż jeden posterunek na wysterku wzgórza mógł nas dostatecznie zabezpieczyć przed nagłym napadem: zresztą myśleliśmy, że chyba walka obmierzła im już całkowicie.
Dlatego też praca wartko posuwała się naprzód. Gray i Ben Gunn kierowali łodzią tam i spowrotem, gdy tymczasem pod ich niebytność reszta nas dostawiała skarb do wybrzeża. Dwie takie sztaby, przywieszone na pętlicy powroza, stanowiły nielada brzemię dla dorosłego człowieka — dobrze, że można było iść z niemi pomału. Ja, ponieważ nie nadawałem się bardzo do noszenia, miałem przez dzień cały zajęcie w jaskini, wsypując bitą monetę do skrzynek od sucharów.
Był to zbiór dziwny, różnorodnością znaków menniczych podobny do majątku Billa Bonesa, lecz wie-