Strona:PL Sen o szpadzie i sen o chlebie 115.jpg

Ta strona została skorygowana.

chleby rękami, które drżały od trudu, — rozrywał połowice na złomy większe lub mniejsze i, ledwie mając przelotną chwilę na zmierzenie okiem miejsca i liczby zgłodniałych, — ciskał tej lub owej wylękłej gromadzie.
W nieruchomem osłupieniu swojem widziała wciąż chleb latający skróś powietrza, ponad głowami, chleb potargany, pełen wewnętrznych, rozdarć, zagłębień, obrywków, w których to gzygzakach, — zapewne tylko dla oczu patrzącej, — malowała się niewysławiona boleść zjawiska. Wyciągnięte ręce cieniów chwytały w locie półbochny i ćwierćbochenki, skiby i ułomki. Czarne ciasto, ciężko padając w dłonie to tu, to tam, wydawało dźwięk lepki i mlaskający, jakby głos żarcia, czy ćpania.
Wędrownica sama stała na uboczu.
Samotność duchowa, samotność istotna i zupełna, która jej dolą była zawsze, — w tej godzinie stała się wypędzeniem i wyświeceniem odszczepieńczem.
Wyrwało się z piersi żałosne pytanie, czemu i ona nie jest, jako ci wszyscy? Czemu jej losem było i jest czuć za wszystkich, czuć to samo, co tamci, co ogromny tłum, — a zarazem czuć odrażającą, bezdenną swoją i ich wszystkich — nicość? Czemu oni wszyscy nie widzą w sobie tej samej nicości, któraby się stać mogła mocą niezłamaną? Czemże są ci ludzie? I ostatnie ze wszystkich innych wypływające, zawsze to samo pytanie:
Co też ja tu robię? Czemu ja jestem na świecie? Po co ja tu jestem potrzebna?