UCIECZKA
Atanazy „spędził“ noc przy łóżku Heli. Wszystko było zasłonięte tak gęstą warstwą wyrzutów sumienia, że nie widział nawet jej piękności przez okropne, koszmarowe zwały jakichś buro-czerwonych i czarnych materji nie z tego świata. A jednak przez nią tylko żył jeszcze. Może gdyby nie ona, ambicja, aby nie umrzeć podłym, okazałaby się za słaba i uległby jednemu z samobójczych ataków, których miewał od pięciu do siedmiu dziennie. Nie zdawał sobie sprawy z możliwości jeszcze podlejszych rzeczy, które przyjść mogły i co wtedy? To, co się stało „uwzniośliło“, wysublimowało jego uczucie dla Heli — przynajmniej chwilowo. A przytem czuł, że poza nią jest już zupełnie sam w życiu, że nie czeka go nic. Jak ohydna, tłusta plama, leżała na dnie myśl, że bez niej będzie musiał szukać posady i zacząć pracować, zarabiając na życie, w niepojętych dla niego warunkach bytu, pod panowaniem socjalistów-chłopomanów. Ale z tem dał sobie jakoś radę na tle pewności, że ostatecznie w każdej chwili może sobie w łeb strzelić. Dziwne to było rozumowanie. Ohyda życiowa szczerzyła żółte, spróchniałe zęby i wystawiała lubieżnie czarno obłożony język ze śmierdzącej paszczy, bez żadnej maski. Ból i cierpienie mogły być wogóle piękne — w tym wypadku — nie. Zosia odeszła, dawszy mu moralnie w mordę z wyrafino-