A konsul schylał głowę, dziękując ludowi za udział w jego uroczystości rodzinnej.
Tu i owdzie odezwał się z poza węgła świst lub śmiech szyderski, ale wrzawa wchłaniała w siebie te głosy złodźwięczne.
Kiedy się pierwsza radość nasyciła i nastała chwila wypoczynku, wówczas zadzwonił w ciszy wieczornej hymn weselny. Śpiewały go dziewice, otaczające rydwan młodej pary, przy wtórze fletów. Śpiewały o miłości i szczęściu przy ognisku domowem, a po każdej zwrotce wolały: Talassi! Talassi!
I podjął tłum ten wyraz, który dalekie echo przyniosło na skrzydłach, pokrytych pleśnią, strawionych rdzą. Nikt nie rozumiał jego znaczenia, lecz wszyscy wiedzieli, że był on kiedyś, jeszcze za czasów pierwszych królów, zwiastunem wesela.
I jak zuchwali junacy tworzącego się Rzymu, gdy uwozili pod strzechy swoje urodziwe Sabinki, tak śpiewali ostatni poganie, skazani już na śmierć przez kierownika ludzkości — Talassi! Talassi!
Owiany szumem okrzyków radosnych, posuwał się orszak ulicą Tryumfalną ku łukowi Konstantyna, z każdą chwilą wspanialszy. Bo lud przyczepiał się z tyłu do służby Symmacha i brał tak żywy udział w uroczystości, jak gdyby należał do rodziny. Motłoch pogański cieszył się blaskiem swoich panów. Patrząc na ich potęgę, czuł się silnym.
— Talassi! Talassi! — rozlewało się wokoło, po nad dachy domów i szczyty świątyń, dalej i dalej aż do pałacu Lateranów, gdzie biskup rzymski, Syrycyusz, chwytał stroskanem uchem tę wrzawę złowróżbną.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/029
Ta strona została skorygowana.