Strona:PL Władysław Orkan-Miłość pasterska 057.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

mie stąpania, od których ziemia drżała i echo szło dudniące.
— Dobrze tu z tem schroniskiem... Kabyśmy byli uciekli? — ozwało się dziewczę pierwsze, chcąc trwogę serca zagadać.
— Ja raz tak szedł... od wołów, w nocy... Burza zdybała mię w lesie...
— Jezus! toś ta miał...
— Szedłech na ślepo, nie widzęcy. Co sie łysnęło, tom krok stąpił... Pierony biły...
— Nie mów...
Przeżegnała się, bowiem łyśnięcie dało się widzieć przez otwór. Zaniedługo huk się dobył i popłynął po lesie w dudnieniu.
— Blizko kanysi.
— Pójdę wyjrzeć na woły — rzekł pasterz.
— Nie chodź! — strwożyła się.
On też nie myślał iść. Tak sobie rzekł, chcąc śmiałości dodać sobie i dziewczęciu. Patrzeli w otwór, wyczekując nowej błyskawicy, aby się na czas przeżegnać.
— Pokrapuje...
— To chyba grad...
— Nie, takie grube krople...
— Czy nas tu nie zamoczy?...
Podniosła głowę i pojrzała do góry.
— Widzisz ty, i ptaszki tu są... i wywiórka!
— Ciszej, niech se ta siedzą.
— Dyć kazby ja ich wyganiała... Biedactwo...