Strona:PL Władysław Orkan-Miłość pasterska 077.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

poił. Z lubością patrzył na nie, jak, wypragnione, piły i nozdrzami oddmuchowały suche liście buczyny, spadłe na powierzchnię. Czuł dla nich przyjaźń serdeczną, rozumiał je, miał czas je poznać, bo już od kilku lat je pasał; widział ich rozum, dobroć, przywiązanie, a nawet odwagę. Często stawało mu w pamięci zdarzenie, które go najbardziej z nimi zprzyjaźniło.
Pasł w jedno lato z pasterzami, już po skoszeniu łąk — na Spalonem. A że to daleko było, nocywywał tam z wołmi w kolebie, albo woły zawierał do koszara z inszemi, a sam z towarzyszami schodził po żywność do domu.
Na jedną noc ojciec kazał mu woły zająć do chałupy, bo na drugi dzień mieli zwozić z pola. Zbiórki były.
Więc pod wieczór odłączył je od innych i pognał. Zmrok już był gęsty, kiedy przygnał na Turbaczyk. Z Turbaczyka droga wiedła na polanę niższą, siodłem grzbietowem przez las — jeszcze wonczas niewycięty. Skoro więc w ten las zegnał i już był w połowie, usłyszał raptem tupot i trzask gałęzi przed sobą. W ciemności dojrzeć nie mógł — ale zaraz z odgłosu poznał, że dzik przepędził poprzed woły. Zmiertwiał ze strachu.
W te razy jak się jeden wół, Kwiatoń, puści w las na dół po uboczy — to ino dudnienie straszne było słychać i trzask łamanych złomów — tak gnał za dzikiem ku roztoce...