Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 016.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ino mi sionka nie zasłaniaj! — wołał. — Żeby i w mojem państwie było jasno...
I począł mu się kraj ożywiać coraz większym ruchem. Żywina wszeleniejaka, która się pochowała przed nim w gąszcze ciemne, widząc, że nie jest drapieżnikiem, jako insi ludzie, zaczęła zwolna wychodzić na światło i ośmieliła się z czasem.
Nieraz mu z pod nóg zając wypadł i pomknął w jałowce, kuna wyjrzała z gniazda i cofnęła głowę, a wiewiórki, swawolnice, to się już tak rozigrały, że im końca miary nie było. Wieszały się po gałęziach tuż nad jego głową i po ziemi tańcowały ślebodnie jak w raju, abo śmigały po drzewach jedna ponad drugą, jakżeby kto szyszkami smrekowemi ciskał. Nic się nie bały te stworzenia małe.
Ale najwięcej śmiałości to już nabrał lis. Ten się tak srodze rozzuchwalił, że w jeden dzień przypołudnia, kiedy Rakoczy obiadował, zajrzał przez próg do wnętrza koleby, czy też tam nie ma jakiej kury, abo czego z drobiu. I wypatrywał bez obawy; aż Rakoczy, wstając, sięgnął ku ścianie po strzelbinę — wtedy dopiero umknął.
Milszą miał niespodziankę Franek kiedyindziej, kiedy powracał do koleby po zachodzie słońca. Oto spotkał na łące, pod samą roztoką, całą rodzinę sarn. Siedem ich było, dwie naj-