Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 018.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Kiedy tak myślał, idęcy, obaczył zdumiony, że ma innych sąsiadów niebardzo przyjemnych. Potknął się parę razy o wyryty trawnik i, popatrzywszy na ziemię, poznał zaraz. Dziki... Po rywocinach świeżych widział, że niedawno były.
— Ale to cały kerdel! Kany sie to bestyjstwo gnieździ?
Obejrzał się dookoła i nie mógł zaprzeczyć, że kryjówek mają dość i siedzib. Jeszcze gęstwin jest niemało, buczyna porosła, a po wrębach trawy takie, że się łatwo może stracić i przeleżeć za dnia.
To go, powiedziawszy prawdę, niemile spotkało. Do dzikich świń miał urazę, choćby ino za to, że nieraz musiał ślęczeć na ugorach i pilnować nocą owsa, aby nie stłamsiły.
Ale, mimo ich rywocin, nie naszedł żadnego. Nawet i nocą nie dosłyszał, żeby blizko były. Musiały, widać, pomiarkować, że on tu nocuje, i boją się pokazywać przy jego osiedlu. Zabaczył też wnet o ich sąsiedztwie. Ale przedtem strzelbinę opatrzył uważnie i nabił ją grubemi lotkami ołowiu.
I tak żył, otoczony żywiną wszelaką, nie czując samotności, ani utęsknienia, rozpoznając obyczaje różnego stworzenia. Ponauczał się wiele, przepatrzył żywą księgę, zamkniętą w kotlinie. Nie wiedział ino, że w tej społeczności