Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 026.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Rakoczego żal okrutny ścisnął tak za gardło, że nie mógł nijak słowa wypowiedzieć. Po chwili dopiero, podjąwszy starego od ziemi, rzekł:
— Co ja na to poradzę? Nie mój las... Podjąłech sie ciąć, to muszę. A nie bedę ja, to insi, to stu inszych znajdą...
— Jakoż to? — wypatrzył się, ździwiony, na Franka. — To tu nie wasza wola? A ja myślał...
— Że to niczyje? — poddał Franek.
Ale ten potrząsł głową.
— Nie... że to ludzkie — dokończył po cichu.
I ustał jeszcze chwilę, umedytował, wreszcie zabrał się i poszedł, nie powiedziawszy słowa naostatku.
Rakoczy patrzał za nim, nie wiedząc, czy wołać, spodziewał się, że wróci, i czekał siedzęcy. Skoro go już setny czas nie było widać, uwierzył, że naprawdę stracił się mu z oczu. Uczyniło się mu przykro i nad wyraz ciężko. Takiej dusznoty w sercu nigdy nie doznawał. To milczące odejście zdało mu się wzgardą, jaką mu pozostawił ten człek niewiadomego imienia. Gniewu jednak nie miał w sercu, a czuł winę wielką wobec jakiegoś trybunału, który go nie wzywa. Za tym człowiekiem poszły jego myśli... I z niepokojem ujrzał wkrótce jakieś