Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 027.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

pęknięcie w swym rozumie, jakąś szczerbę, co mu duszę powoli rozdwaja. I dziwna rzecz: on, co zawdy czuł się między ludźmi wyższym, wobec tego człowieka nieznanego rodu, co mu się do kolan schylał, widzi się, jako pasterz, który czyni szkodę. Czem go ten człowiek przerósł? — dumał — czem się nad niego tak wywyższył? Czoło jego takie jasne, jakby w słońcu stało, a oczy takie przejrzyste, jak dna jezior czystych. I długo myślał, medytował, przypominał słowa jego, aż po niemałej chwili szepnął:
— Jego miłość większa...
Wyraźnie widział jego serce, jako morze ognia.
— I cóż moje nienawiści?
Po chwili znów dodał.
— U niego sie tam poczyna świat, gdzie u innych kończy... Muszą to być krainy dużego poznania... Tyle narodów, powiada, jak o swoich swój. Nie dziwota, że go boli, ale co ja pocznę!
Długo nad tem przemyśliwał, siedząc na pniu drzewa. Oddalona postać rosła, zdawało się czasem, że się ku niemu przychyli od wierzchołków drzew. To znów widział, zdawało się, jak się przesuwała cicho po za hrube pniaki, a na twarzy przychylonej, ziemistej i szarej błyszczały krople, jak dwie rosy spadłe z igieł leśnych.