Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 030.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Teraz mi bieda nic nie zrobi. Psa nie słychać znikąd...
Lis, przezorniejszy, jak ino posłyszał pierwszy hałas w lesie i wymiarkował o co chodzi, uczynił prędko naradę małżeńską, i uradzili se z lisicą, aby się przenieść do innej uboczy.
— Zawdy bezpieczniej zawczasu...
Sam poszedł pomiędzy trawy, wyszukał kryjówkę, a lisica tymczasem przewłóczyła młode. I zabrali się z kretesem; kości tylko, ostawione, świadczyły, kany było ich dawne osiedle.
Przezorność nie zawadziła, bo las umniejszał się z dniem każdym.
Już białe smreki zaścielają ubocz, jak szereg trupów olbrzymiego wojska, odartych z broni i odzieży. Rakoczy tnie, aż echo odbija się o przeciwległe zbocza; tnie z okrutną zawziętością las, a w sercu płacze... Spochmurniał, zczerniał, jak ten człowiek, który pełni zbrodnię.
Wieczorami dumał długo, siadując na progu. Myśli i oczy jego przyciągała ta ubocz nieszczęsna, którą musi ciąć, jak przy niewoli.
— Jedyna ubocz, którą las odziewa. Tak miło było na niej oku spocząć, gdy się weszło w tę pustkę, w ten gołogór wielki. Wnet się ją rozodzieje z zieloności drzewnej, i bedzie oczy straszyć, jak i te wyręby, co się po hańtych zboczach cmentarzami wleką...