Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 033.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dzierżyły w znojnych dłoniach połamane drzewce i dźwigały na grzbietach, okrytych pianą, straszne, potworne pnie, wyrwane z brzegu.
I błądził ponad wodą w zapatrzeniu ciągłem, aż chmury nocą opadły ku ziemi; wtedy wrócił do koleby, rozpalił ognisko i począł się ogrzewać, siedząc przy nalepie. Ogień trzaskał, pożerając bukowe gałęzie, iskry wylatywały z dymem pod samą powałę. Ogrzał się i począł myśleć o jakiej wieczerzy. Wtedy to niespodzianie zaskrzypiały wrota, i wychyliła się z po za nich twarz dobrze znajoma: strach był w niej i śmiech, dziwnie podobny do płaczu.
— Wejdźcie dalej! — poprosił Rakoczy.
— A nie bedzie wam za przeszkodą?
— Co se też myślicie? Przecie ja tu sam, i zecnąć mi sie chce na piekne. Od trzech dni już pokutuję... Ale, bójcie sie biedy, człeku, kany-żeście wy tak zmokli?
Djabeł się uśmiechnął gorzko. Cała odzież na nim była do nitki przemokła, z włosów, pozlepianych, ciurkiem woda się toczyła. Nie mógł się nijak poruszać, bo wszystko przylgnęło na nim jak lepka smoła. Gdzie stanął — stawek utworzył się z wody.
— A grzejcież sie! — wołał Franek — bo was zimnica roztrzęsie...
Djabeł, klepiąc zębami, zbliżył się ku nalepie.