Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 105.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Grzywaczowa, moi drodzy. Bo on ma pióra czarne i wstążkę białą na podgardlu, a ona szara cała i ma korale białe pod szyją. Przecie widać... Oni sie wywodzą z drozdów. Ale nie mam czasu, moiściewy. Kiedyindziej, to wam opowiem i o nich. Ostańcie zdrowi.
I odszedł. Przepadł, jak echo, w lesie.
Drugi raz mniej przyjemne Franek miał spotkanie. Wracał z polany w niedzielę o mroku. Jeszcze nie było ciemno. Przeszedł roztokę, huczącą po skałach, wyszedł na polankę cichą, gdzie kiedyś spotkał pasące się sarny, i zdążał prosto do koleby. Naraz słyszy trzask gałęzi w kraju blizkim lasku — odwraca się i widzi łeb straszny, potworny. Wydało mu się w pierwszem mgnieniu, że to szatan stanął przed nim, albo jaki strach. Zatrząsł się cały, i nogi pod nim się ugięły. Ale w tej chwili poznał postać dzika. Lęk go nie odpadł z tej pewności, ogromne kły świecące zamajaczyły mu przed oczyma. Pomyślał, że już koszyk w pysku niesie na jego kości. I mimowoli obejrzał się za jaką ochroną — w te razy dzik charknął trwożnie i przepadł w ciemnościach. Słychać było jeno tupot i dudnienie ziemi.
Ochłonął, ale postanowił sobie nigdy tak próżno nie iść o tym czasie. I zawdy, gdy wychodził, brał ze sobą strzelbę. Idąc zaś do ścinania, ostawiał ją po drodze w wybutwiałej kłodzie.