Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 139.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Szli pomału, stawali nawet czasem, jakby opatrywali idęcy ostatnie ścierniska.
— Ale wyraźnie, widać, opatrują grunt; i to Suhajów, bo po jego kawałkach przechodzą... Coby to było? — zaniepokoił się Franek. — Cóż Hanka między nimi ma do czynienia? Bo to pewnie polowi. Ale nie, w niedzielę przecie nikt nie urzęduje.
I sam nie wiedział, co myśleć. Uradował się, że widzi Hankę w zdrowiu. Bo nie wątpił już, że to ona, tak mu serce przekonywająco gadało. Ale i zły był, że sobie tak ślebodnie po polach spaceruje, jakby żadnego Franka na świecie nie było. A on tu czeka, Bóg wie odkąd, i przez tyle niedziel... Trzeba ją za to ukarać — poddawał mu gniew, zmieszany z uradowaniem serca. Szarpnęła go chęć zejść na dół, tak się mu wydało blizko. Ale namysł chwilowy odrzucił tę myśl.
— Jakby jej tu uwagę zwrócić na się...
Dziesięć pomysłów nadleciało, ale wszystkie nieporadne. Wywiesić chustkę na smreku? Nie ujrzy. Przecie to daleko. Z dołu jeszcze gorzej patrzeć. Zapalić ogień? Skądże będzie wiedziała że to on pali? Kiedy wie, że nigdy przy niej nie zakładał tu ogniska. A pasterzy dość po wierchach... Trza innej rady.
Wpadło mu na myśl, że nic lepiej, jak chyba zaśpiewać. Ale tak głośno, żeby usłyszała. Ba!