Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 157.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

gęsto odziobane przez wrony piszczele. Groza zniszczenia i śmierci szła od tego zbocza. A łoskot walki posunął się wyżej, i zdawało się, jakby burza stała nad cmentarzem. Raz po raz trzask u wierchu, jęk i grzmot przewlekły, piorun, zda się, rozszczepia chmurosiężne drzewa — a na dole martwota zarośniętych zgliszcz, pniaki stoją omszałe, jak dawne grobowce.
Setnie dopomagali Rakoczemu: Chudomięt i Bekac. Przez dzień razem tyle położyli drzew, co sam przez tydzień. Bo też trzem łatwiej było podzielić się robotą, zastąpić sposobem siłę i nie dać się czasowi wyprzedzić. Dwóch podrzynało, a jeden podcinał i kliny bił, aby pile nie było duszno przedzierać się rdzeniem. W minutach kładli drzewo; potem je łupili i obrabiali dokoła na gładko. Szło tak sprawnie, jakżeby kto wiatr zaprzągł w maszynę i rozpędzoną roztokę dodał ku pomocy. Koniec już widać było; przez drzewa, gdy się spojrzało do wierchu, przeświecało niebo. Te białe okna wskróś zieleni przerzedniałych drzew patrzały w serce Rakoczego słońcem, jak jasne oczy wytchnienia.
Bekac z Chudomiętem schadzali na noc do wsi; chałupy ich bowiem były blizko, na kraju Przysłopia; chyba jak padła noc ciemna, że drogi nie uznać było, wtedy przyostawali w kolebie, i Franek ich gościł.
Obiady jadali razem; najczęściej ziemniaki