Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 163.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

przypadkiem, to sie już musi z tym światem pożegnać. Potąd sie z nim pasuje, pokąd go nie zdławi. Tak, moiściewy...
— To źle. Nie wiedzieć, czego sie strzedz...
— Strzeżcie sie ziemnego ducha.
— Ba, dyabliż wiedzą, którędy on chadza...
— Ja wam też nie powiem nijak.
— Opieka boska najpewniejsza...
Dźwignął się Chudomięt i tym osądkiem zamknął gwarę, bo się ruszali do ścinania.
Franek, zazwyczaj rozmowny, zmilknął jakoś i nie dał się długo wciągnąć do ich poobiednich gawęd. Zaczepiony pytaniem, rzucał słowo, częściej kiwnięciem głowy odpowiadał. Dziwili się niepomału, co go tak urzekło. I nieraz, idąc z góry na wieczór do chałup, mówili między sobą:
— Już to nie ten Franek...
— Widywaliście go dawniej?
— Ba, dy nie raz, nie dwa...
— Jak sie znalazł miedzy ludźmi, to końca mowy nie miał.
— Może i temu teraz taki smutny, że sie od ludzi odstrychnął.
— Coby! To nie to. Jemu cosi chybia... Jakaś planeta wisi nad nim i tak go osępia.
— Ale też człek z niego walny! Ktoby wam drugi telo płacił?
— Chyba jaki szlachcic może...
— Ba! też dopiero szlachcic nie rad płaci.